Barbara Durasiewicz nie żyje. Ta bardzo smutna informacja o śmierci koszykarki Polonii z lat 1949-1953 dotarła do nas wiele miesięcy po pogrzebie Pani Basi. Osobiście widzieliśmy ją ostatnio w lutym 2023 roku, przy okazji 90. urodzin Pani Hanny Loth-Nowak w Centrum Sportu Wilanów, potem rozmawialiśmy jeszcze telefonicznie. Pani Barbara zmarła 20 stycznia 2024 roku.
Niezwykle ciepła, pogodna, z ogromną życiową mądrością, a zarazem skromnością. I delikatnością życzliwością. Taką zapamiętamy Panią Barbarę Durasiewicz z kilku spotkań na meczach i przy okazji rozmów dla Koła Miłośników Historii Polonii Warszawa. Poświęcono jej jeden z rozdziałów książki wspomnieniowej o dzieciach z Powstania Warszawskiego „Fajna ferajna” Moniki Kowaleczko-Szumowskiej. Pod nazwiskiem Rybeczko-Tarnowiecka widnieje w Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego. W „Fajnej ferajnie” opisane są powstańcze losy 13-letniej wówczas Basi. Lata młodzieńcze minęły jej w dramatycznych realiach wojennej Warszawy.
Co było potem, opowiadała nam w trakcie przemiłych spotkań w jej mieszkaniu w warszawskim Aninie. Prezentujemy wybrane fragmenty.
„Po wojnie zamieszkaliśmy w kamienicy przy ul. Tarczyńskiej 11. Znajdował się tam w tym czasie Teatr na Tarczyńskiej Mirona Białoszewskiego. Chodziłam do gimnazjum Konopnickiej do jednej klasy z inną koszykarką Polonii, Basią Końdziołkówną. Ale znałam nasze zawodniczki z Saskiej Kępy: Zosię Piechotkę, Zosię Piechowicz, Maryjkę Krawczyk. One też przychodziły do hali IMKA na Konopnickiej. I wtedy postanowiłyśmy się zapisać do Polonii. To był 1949 rok. Najpierw byłyśmy przez 3 lata w sekcji siatkarsko-koszykarskiej w IMCE i tam żeśmy się uczyły poruszać po boisku. Barbara Końdziołkówna chodziła do tej samej klasy co ja, więc zapytałam ją czy może chce się udzielać sportowo. Była wysoka, zgodziła się.
Ja z kolei byłam niewysoka, niewiele mogłam osiągnąć sportowo. Hania Nowachowicz też była niska, podobnie Irena Jaźnicka, Marysia Kamecka, mniejsza Petersówna. Dopiero jak przyszły do nas Basia Wikarska i Hania Loth – to wzrost drużyny się wyraźnie poprawił. Basia Wikarska przyszła z Prusa albo z Mickiewicza, to były dwa licea z Saskiej Kępy.
Później dołączyła do nas Marise Kiesielewska. Wciągnęła ją Zosia Piechotka. Marise była siostrą cioteczną Zosi.
Pobytowi w Polonii zawdzięczam bardzo dużo. Przede wszystkim mieliśmy fantastyczne grono koleżanek. Fajne, delikatne i kulturalne dziewczyny. To samo zresztą powiedziałabym i o chłopakach, na przykład zupełnie nigdy nie słyszałam, żeby ci chłopcy przeklinali przy nas, było nie do pomyślenia, żeby używali w towarzystwie ordynarnych słów. Wszyscy byliśmy biedni, mieszkaliśmy na ogół bardzo skromnie, poza Jurkiem Kozłowskim który mieszkał pod Warszawą w domku jednorodzinnym u rodziców. Reszta w klitkach albo w mieszkaniach, gdzie było kilka rodzin, w mieszkaniach podzielonych na odrębne pokoje.
Kiedyś na jakiś mecz koszykarek Polonii przyszło paru
kolegów z mojej klasy szkolnej, graliśmy jeszcze na IMCE. Mieli świadomość, że
się plączę po boiskach w klubie sportowym i postanowili mnie zobaczyć .
Pamiętam, że w gronie Polonii czasami chodziliśmy do kawiarni do Bristolu, na
podwieczorki przy mikrofonie. Przygrywał pianista, siedziało nas przy stole
dziesięcioro i z menu zamawialiśmy sobie butelkę najtańszego trunku i 10
pączków. I na dziesięć osób ta jedna buteleczka, to była prawdziwa uczta. Siedzieliśmy
przy muzyce kilka godzin. Ja, Baśka Końdziołkówna, Basia Wikarska, no i kilku
chłopaków. Sióstr Kameckich z nami nie było, one były starsze. Myśmy cały czas
mówiły do nich per pani.

Grałam do 1953 roku. We wrześniu 1953 r. wyszłam za mąż i podjęłam pracę nauczycielki. Musiałam chodzić do pracy i zarazem byłam studentką I roku. Na początku uczyłam w szkole podstawowej nr 90 na Woli, przy ul. Kasprzaka. Wtedy etat nauczycielski wynosił 36 godzin tygodniowo, także codziennie 6 lekcji, od poniedziałku do soboty włącznie, no i cała masa roboty w domu – przygotowanie się do lekcji, konspekty, sprawdzanie prac. Młody nauczyciel musiał wszystko opracowywać na piśmie. Na początku uczyłam trochę historii, trochę przyrody – co tam zostało, a nikt nie chciał, to tym młodym dawali inne michałki, ale jak już skończyłam studia, to uczyłam tylko języka polskiego.
Latem 1953 roku byliśmy z Polonią na obozie sportowym i
nasz trener, pan Henryk Jaźnicki, nie chciał mnie zwolnić z obozu, przez co nie
dotarłam na pierwszą radę pedagogiczną 20 sierpnia. Przydzielili mi w szkole
tyle obowiązków, że byłam przerażona. Miałam 21 lat, to był mój pierwszy kontakt
z młodzieżą, Dyrektor szkoły był bardzo niezadowolony, że nie byłam na tej
radzie pedagogicznej. Tłumaczyłam mu się gęsto, cała spłakana. Pan Jaźnicki
wychodził z założenia, że każda instytucja ma obowiązek mnie zwolnić, skoro
gram w klubie sportowym. Nie zdawał sobie sprawy, że miałam z tego powodu dużo
nieprzyjemności.
No i właśnie wtedy przestałam przychodzić na treningi. Nie byłam w stanie
pogodzić gry w koszykówkę z pracą nauczycielki. Odwiedziła mnie jeszcze potem Marysia
Kamecka z pytaniami dlaczego się nie pojawiam. Ktoś z klubu nakazał mi oddać
kostium. Było mi bardzo brak koleżanek”.
Zdjęcie wiodące: fot. krawczyk.photo