Mija właśnie piąty z rzędu rok współpracy CM Gamma z SKK Polonia Warszawa. Pan dr Michał Szyszka od początku jest naszym lekarzem klubowym. Proszę opowiedzieć o początkach tej współpracy.
Lek. Michał Szyszka: Nasza pierwsza umowa była bardzo prosta, ale z roku na rok zaczęła się coraz bardziej rozwijać. Przede wszystkim zbudowane zostało coraz większe wzajemne zaufanie. Od diagnostyki, po urazy w trakcie treningów i meczów przed czy w trakcie sezonu. Większość zawodniczek wracała pomyślnie do zdrowia, a to o czymś świadczy.
Skąd chęć opieki medycznej akurat nad koszykarkami?
Po prostu ja sam dużo grałem w koszykówkę, ale kontuzje mnie wyeliminowały. Grałem nawet na poziomie drugiej ligi mężczyzn, wywalczyliśmy awans z zespołem łączącym klub z Milanówka i Pruszkowa. Jako niski skrzydłowy, bo na tej pozycji głównie trenowałem. Dosyć mocny był ten zespół, to było bardzo fajne doświadczenie.
Dużą cześć życia poświęciłem koszykówce i w dużej mierze straciłem zdrowie przez ten sport. Cztery razy miałem operowane kolano, za każdym razem przez koszykówkę. Ale i tak siedzę po nocach i oglądam mecze.
Czy może Pan przedstawić się nieco bliżej naszej społeczności także od medycznej strony? W czym się Pan specjalizuje?
Moja specjalizacja to głównie urazy kończyny dolnej oraz choroby związane ze zwyrodnieniami stawów. Natomiast jeśli chodzi o urazy kolan, stawów skokowych i bioder, to zajmuję się wszystkim: od prostych uszkodzeń łąkotki, chrząstki, więzadeł po bardziej skomplikowane zabiegi – nawet procedury przeszczepiania łąkotki czy różnych tytanowych wynalazków – cały przekrój takiej złożonej, szeroko pojętej chirurgii ortopedycznej.
Warto podkreślić, że to nie jest medycyna sportowa, bo ta dotyczy bardziej wydolności, czy badań nad jej poprawą. To, czym my się zajmujemy, to są urazy sportowców, a to jest troszkę co innego. W Polsce te dwa pojęcia są często mylone, jeśli chodzi o nomenklaturę.
Czy z Pana perspektywy pomoc medyczna dla zawodowych sportowców jakoś się różni od tej dla osób nieuprawiających sportu? Biorąc pod uwagę skalę skomplikowania zabiegu lub operacji czy też podejścia pacjentów do samej konieczności interwencji i dalszej rehabilitacji?
Generalnie rzecz ujmując, bardzo trudno jest zaplanować leczenie, które ma trwać kilka lat, nie wpływając za bardzo na rozwój kariery sportowej. Bo jeśli zawodniczka czy zawodnik usłyszą, że plan leczenia na jego kontuzję to 2-3 lata, to fizycznie wypada z gry na ten okres – jest poza składem, poza treningiem.
Oczywiście bardzo mało jest takich kontuzji, ale są one ciężkie w polskich realiach – . gdzie większość zawodników ma kontrakt na rok, maksymalnie dwa lata. Jak ktoś wypadnie na cały sezon. to co wtedy? Co za rok? Tego nie wiadomo. Więc to jest bardzo, bardzo trudne.
A czy samo leczenie się różni? Generalnie nie, bo każdego traktujemy tak samo. Nie ma dla nas znaczenia, czy ktoś z tytułu uprawiania sportu zarabia pieniądze, czy ktoś jako fascynat też się te 3-4 razy w tygodniu „skatuje” na boisku.
A co z podejściem samych pacjentów? Czy nie jest tak, że sportowcy chcieliby szybciej wrócić?
Istnieje znacząca różnica, jeśli chodzi o sport, a powiedzmy ludzi niezwiązanych ze sportem wyczynowym. Decyzyjność w sporcie musi być szybka. A to znaczy, że mamy kontuzję i musimy podjąć błyskawicznie decyzję. Pacjent, który jest amatorem, może skonsultować poradę z innymi lekarzami, odwlec interwencję medyczną.
Niestety w zawodowym sporcie nie mamy na to czasu. Konieczne są szybka diagnoza i szybka decyzja, to jest klucz. Stracenie chociażby miesiąca okresu przygotowawczego mocno wpływa na cały sezon takiego zawodnika, także na drużynę, gdzie nie wiadomo jak ustawiać resztę składu.
A jeśli chodzi o same urazy, to czy zdarza się tak, że w sporcie przytrafia się coś bardziej skomplikowanego albo nietypowego?
Trzeba wziąć pod uwagę, że na ogół zawodnicy czy sportowcy są lepiej przygotowani fizycznie od osób trenujących amatorsko, bądź nieuprawiających sportu wcale, więc nawet jeśli te urazy są, to niekoniecznie są jakoś bardzo złożone. Oczywiście – jak zrywamy sobie więzadła krzyżowe w kolanie, to prawie zawsze występują urazy towarzyszące: łąkotka, chrząstka. U takiego człowieka, który ćwiczy, ale nie w sposób zawodowy, bywają one bardziej skomplikowane, bo taka osoba nie zawsze ma perfekcyjne czucie własnego ciała i organizmu, nie ma takiej świadomości i kontroli. Ma też słabsze mięśnie, wszystko to ma wpływ na rozległość takich uszkodzeń.
W ostatnich sezonach można zauważyć, że coraz więcej zawodniczek i zawodników używa ochraniaczy, zwłaszcza na kolana i goleń. Uważa Pan, że to rzeczywiście może pomóc?
To jak z pływakami – oni golą ciało nie dlatego, żeby mieć lepszy opływ, tylko żeby mieć lepsze czucie wody. Dlatego drażnią naskórek żyletką czy też golarką. Trochę pracowałem z pływakami, jeździłem na zgrupowania kadry. Wówczas opowiadali mi, że to jest kwestia podrażnienia naskórka, żeby lepiej czuć wodę. Więc myślę, że bardziej chodzi o kwestię wyostrzenia pracy receptorów. Czy to zabezpiecza? Kwestia siły przyłożonej do stawu.
Skoro już Pan wspomniał o urazach, to jakie są według Pana najczęstsze kontuzje związane z trenowaniem i grą w basket?
Statystycznie najczęściej jest to kończyna dolna, zwłaszcza staw skokowy i jego skręcenia. No i w koszykówce, zaraz w drugiej kolejności, są uszkodzenia więzadeł krzyżowych. Myślę, że wynika to z tego, że w tej dyscyplinie dominują szybkie ruchy, zmiany kierunku, wszelkie ruchy piwotujące, czyli lokacyjne na stawy kolanowe czy skokowe – przy nawierzchni, która jest dosyć mocno trzymająca. To niestety prędzej czy później w jakimś stopniu na te stawy się przenosi i dochodzi do uszkodzeń właśnie tych dwóch stawów najczęściej.
Wszystkie inne urazy mogą się zdarzyć w każdym innym sporcie – bark, nadgarstek, łokieć czy coś innego, a w koszykówce stawy skokowe, no i kolana – czyli głównie więzadła krzyżowe i łąkotki.
Jedna z zawodniczek Polonii powiedziała, że jeśli chodzi o staw skokowy, to przez to, że wiele razy już miała go skręcony, sprawniej dochodzi do zdrowia. Czy istotnie jest w tym przypadku tak, że większa liczba urazów sprzyja szybszemu gojeniu?
Jeżeli mamy już wielokrotne skręcenia dolnego stawu, to prawda jest taka, że już tam nie ma co się goić… Gdy mamy więzadła i torebkę zerwaną przy pierwszym i drugim skręceniu i to już się nie wygoi, to przy kolejnym skręcenie ten staw tylko „wyskoczy”, tam się nie zrywają już tkanki, bo one są wcześniej uszkodzone. Czyli istotnie, uraz trwa krócej, ale to nie jest dobry stan, bo grozi na przykład złamaniem kompresyjnym i koniecznością operacji.
A to nieszczęsne ACL, czyli więzadło krzyżowe przednie. Jak już jest zerwane, to jest niezbędna rekonstrukcja?
Niezbędna. Nowoczesny sport, który się zmienia, jest bardziej dynamiczny, tych akcji jest coraz więcej i są coraz szybsze. Bez stabilizacji i stabilności kolan nie ma możliwości praktycznie trenowania. Są pojedyncze osoby, które przez lata kariery funkcjonowały, grały bez więzadeł krzyżowych, ale to są raczej takie ewenementy niż prawidłowość.
Rekonstrukcja i potem rehabilitacja – to jest długi proces?
To jest minimum 6 miesięcy w najszczęśliwszym wypadku. Niestety jest problem – na szczęście może nie u nas, ale tam, gdzie wchodzą w grę grube miliony – że jest czasem duży nacisk klubów na to, żeby szybko puszczać zawodników do gry. Natomiast to niestety często źle się kończy. Dlatego teraz dąży się do tego, żeby ta przerwa była jednak dłuższa, trwała minimum 9 miesięcy, a nawet do roku. To już jest bardziej standard, choć jeszcze niedawno ta pauza trwała 6 miesięcy. Teraz mamy obiektywne testy, można po skończonej rehabilitacji zbadać kogoś na urządzeniu, które sprawdza siłę i kontrolę nogi. Czyli mamy czarno na białym, czy ktoś dobrze przeszedł rehabilitację, czy nie. Z ćwiczeniami jest tak, że jeden szybciej pewne ćwiczenia przyswaja, drugi wolniej. A tak to mamy na kartce, że kolano się nadaje albo się nie nadaje. Zanim sportowiec wróci do aktywności, chcę, żeby zrobił te testy. Bo wtedy wiemy, czy komuś dać jeszcze 2 miesiące na „katowanie” tej nogi, na dalszą rehabilitację.
Czyli rozumiem, że u nas jest szansa, że dochodząca do pełni formy Alicja Janczak będzie miała takie badanie?
Tak, Alicja wie, że jest dostępne takie badanie. Ostatnio na kontroli poprosiłem ją, żeby zanim wróci po wakacjach, przyszła do mnie, wykonamy ten test i wtedy podejmiemy decyzję co dalej. Natomiast Alicja czuje się super. Sama mówi, że to w ogóle już inna bajka.
Warto dodać, że te nasze techniki się zmieniły i od kilku lat robimy operację, która czyni troszkę większe spustoszenie w kolanie. Natomiast co ważne – dzięki temu ryzyko kolejnych kontuzji operowanego kolana jest znacznie mniejsze, bo badania pokazują, że nawet o 30%. A to jest bardzo dużo. Po takiej operacji pierwsze tygodnie są troszkę bardziej bólowe, ale generalnie powrót do sprawności jest taki sam, a nawet szybszy, bo na więcej to kolano pozwala.
Wspomniał Pan, że interesuje się Pan cały czas koszykówką. A kiedy była okazja, żeby zobaczyć mecz na żywo?
Oj dawno. Ale miałem być na meczu u Was podczas Final Four EWBL na początku marca. Nawet na niego pojechałem z żoną, umówiłem się ze znajomymi. Tylko nie sprawdziłem, gdzie ten mecz będzie rozgrywany. I pojechaliśmy na Konwiktorską. Już było za późno, żeby jechać na Wilanów… (śmiech – przyp. red).
No tak, zapraszamy jednak na Wiertniczą – przynajmniej dopóki nie powstanie nowa hala na Konwiktorskiej.
W koszykówkę jeszcze pan grywa? Choćby rekreacyjnie?
Nie, tylko z dzieckiem zabawy.
A dziecko trochę się garnie?
Ma trzy i pół roku…
W takim układzie polecamy naszego klubowego partnera, czyli Lajkersów.
Ale to chyba musi być trochę starsze dziecko?
Właśnie nie – to są zajęcia także i dla maluchów, to po prostu bardziej taka aktywność ruchowa z elementami koszykówki. Nie jest bynajmniej nastawiona na współzawodnictwo.
Ja jestem wychowany na koszykówce. Nawet mój trzyletni syn na pytanie „Kto jest najlepszym koszykarzem?” odpowiada – Michael Jordan.
Natomiast widziałem ostatnio zdjęcie LeBrona Jamesa, pokazujące jakich czasów doczekaliśmy, że LeBron to już swoista instytucja – tyle lat jest już ważną postacią w koszykówce. Pokazywali jego zdjęcie z debiutanckiego sezonu w NBA… wtedy nie było nawet telefonów z kolorowymi wyświetlaczami. To były takie czasy – tyle lat gra i to na takim poziomie!
Myśli Pan, że to częściowo geny, częściowo świadomość własnego ciała?
Geny, pracowitość, świadomość, styl życia. Świadomość tych ruchów, przygotowania fizycznego. Biografie tych największych sportowców warto przeczytać. Dzień meczowy to jest minimum 8 godzin przygotowań do meczu. Odnowa biologiczna, masaże, rozciąganie, rzuty, odpowiednie posiłki. To jest cała instytucja, naprawdę potężna maszyna.
Zatem na koniec, wracając jeszcze do czasów występów Polonii w pierwszej lidze – choć i teraz takie przypadki też się zdarzają. Czy to, że np. niektóre z naszych zawodniczek jeszcze dodatkowo pracują, czyli bywają bardziej zmęczone na treningu po całym dniu pracy, ma wpływ na ich skłonność do kontuzji?
Oczywiście, niestety ma i to duży. Ja często mówię, niezależnie od dyscypliny sportowej, że wiadomo – sport to jest super sprawa, gdyby ktoś mnie spytał, czy to moje bieganie po boisku było warte tych czterech operacji, to powiem, że było. Natomiast to jest tak, że sport półzawodowy to jest najgorsza forma rywalizacji sportowej. Nie wyżyje z tego człowiek, a kontuzji różnych można się nabawić.
Ja naprawdę mam wielu, wielu przyjaciół, z którymi grałem w koszykówkę – prawie wszyscy są po rekonstrukcji krzyżowych…
Ale jednak ludzie się decydują. Może to jest jakaś pozytywna puenta, mimo wszystko?
Decydują się, bo sport ciągnie. Sport jest super pod każdym względem. A sport zespołowy dodatkowo uczy współpracy na boisku – a przez to także z ludźmi w społeczeństwie.
Fot. Centrum Medyczne Gamma